
Moja pierwsza w życiu sesja jogi zakończyła się po 30 sekundach... Tak, faktycznie dość szybko... W tak krótkim czasie trudno się przekonać, czy joga to coś dla mnie czy nie... Zrobiłam pozycję zwaną „psem z głową w dół” i kiedy chciałam unieść prawą nogę w górę, z całym impetem uderzyłam stopą w drewnianą część kanapy i … joga się skończyła... Skończyła się na dość długi czas, bo od tamtej chwili przelatywały mi przez głowę myśli typu: „Po jaką cholerę ja to robię!? Na co mi to?!” Byłam przekonana, że joga przeznaczona jest dla niezwykle elastycznych i wysportowanych ludzi , bo przecież tylko oni mogę zawiązać ciało na supeł, nie szumi im w uszach przy każdym odchyleniu głowy w dół i nie drżą im mięśnie. Cóż więc ja – biedny żuczek – który nie potrafi unieść nogi w górę, żeby nie zrobić sobie krzywdy... I joga zniknęła w odmętach niepamięci... A potem – pewnego zwykłego dnia, który nie różnił się specjalnie od innych dni, między godziną przedpołudniową a popołu...