O błogości i roztargnieniu prosta historia…
Nierzadko zdarza się, że prowadzę dwie lub trzy
lekcje jogi pod rząd. Często mam wrażenie, że ćwiczę jogę wyczynowo – o ile w
ogóle można w ten sposób określić praktykowanie jogi.
Po pierwszej lekcji jestem pełna energii i dobrego humoru – myślę sobie: „Świat
należy do mnie!”.
Po drugiej lekcji jestem zmęczona, trochę obolała, spragniona, często
zachrypnięta od wydawania instrukcji – myślę sobie: ”Chyba oszalałam! Mam ponad
czterdzieści lat i zachciało mi się zostać instruktorką jogi!”
Po trzeciej lekcji osiągam stan trudny do wyrażenia słowami. Jeśli miałabym szukać najbliższego prawdzie odpowiednika, byłoby to słowo: „błogość”. Ciało jest posłuszne i elastyczne, umysł spokojny, każdy ruch sprężysty i stanowczy, spojrzenie w przyszłość jasne i pewne – myślę sobie wówczas: „Niech tak będzie! Wszystko tak właśnie ma być!”
Po trzeciej lekcji osiągam stan trudny do wyrażenia słowami. Jeśli miałabym szukać najbliższego prawdzie odpowiednika, byłoby to słowo: „błogość”. Ciało jest posłuszne i elastyczne, umysł spokojny, każdy ruch sprężysty i stanowczy, spojrzenie w przyszłość jasne i pewne – myślę sobie wówczas: „Niech tak będzie! Wszystko tak właśnie ma być!”
Takie myśli i odczucia towarzyszyły mi również po ostatnich zajęciach. Po
zakończeniu lekcji pozbierałam swoje rzeczy i zaniosłam je do samochodu. Mata,
laptop z ulubioną muzyką relaksacyjną, woda mineralna, kasa fiskalna i zestaw
karnetów na dany miesiąc - zestaw „małej joginki”, która stara się przeżyć od
pierwszego do pierwszego, a po drodze opłacić przyszłą (dość wątpliwą)
emeryturę, ubezpieczenie zdrowotne, rachunki za wynajem sal i faktury za
materiały reklamowe!
(Czy monsieur Sivananda lub signor Iyengar też
martwili się o ZUS albo o spłatę kredytu firmowego? Brzmi to jakoś
nieprawdopodobnie… Ech, życie…)
Po spakowaniu zestawu „małej joginki” rozmawiałam
jeszcze chwilę na parkingu z dziewczynami, które ćwiczą wraz ze mną. Takie
„babskie pogaduchy”, które sprawiają, że nawet największe problemy i lęki stają
się kolorowe i malutkie. Po dwudziestu minutach dużej dawki śmiechu i
rozprawianiu o sensie życia wsiadłam do samochodu.
Jechałam i ogarniała mnie coraz większa – wspomniana wcześniej – błogość.
Mijałam domy, drzewa, bloki, samochody, uśmiechniętych lub zmartwionych ludzi i
myślałam sobie: „Jest dobrze… Jest cudownie… Niech tak będzie… Nie może być
lepiej…” Miałam przed sobą zachód słońca, rozlewający się pomarańczowo i złoto
po niebie, a za sobą potężną, ciemną chmurę, która starała się dogonić ślady
mojego samochodu. No tak… Czasem słońce, czasem deszcz – najważniejszy jest
spokój i radość tej chwili.
I właśnie wtedy, kiedy radość upływającej chwili
mieszała się ze spokojem chwili następnej, na tle zachodzącego słońca i w
cieniu wielkiej chmury, zwiastującej deszcz, zwalniając przed zakrętem
prowadzącym do mojego domu, kątem oka zauważyłam, że z dachu mojego samochodu
zrywa się do lotu czarny ptak… frunie z impetem w nieznanym kierunku… gnany
wiatrem pokonuje kilka metrów… rozpada się na dwie części i ostatecznie z
trzaskiem opada wprost na rozgrzany wieczornym słońcem asfalt…
Zdążyłam jeszcze tylko postawić samochód w
bezpiecznym miejscu i rzuciłam się na ratunek czarnemu ptakowi, który pogubił
skrzydła po różnych stronach ulicy. Zanim nadjechał inny pojazd, zebrałam ranne
ptactwo i czmychnęłam z powrotem do auta.
Dopiero tu zrozumiałam, co się stało i co
najlepszego zrobiłam… W trzęsących się dłoniach trzymałam własny laptop, który
położyłam na dachu samochodu, zanim wdałam się w dyskusję z koleżankami… Laptop
przejechał pół miasta na dachu samochodu i ujawnił się dopiero na ostatnim
zakręcie, który widocznie pokonałam dość ostro…
Jedna chwila roztargnienia. Jeden moment
zapomnienia (się) i całą błogość szlag trafił… Ech, życie… Czasem słońce czasem
deszcz… I niech tak będzie! Tak właśnie ma być! A stopy wciąż mocno ustawione
na macie! Życzę błogości!
Komentarze